poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Zawieszam!

Na tym blogu i tak od dawna nie pojawił się żaden post, więc bez sensu jest mówić, że jest trwający. Nie zapowiada się, bym przez najbliższy czas do niego wróciła, więc przepraszam wszystkich, którzy liczyli na coś poważnego. Może kiedy już trochę ochłonę, blog odleży swoje w szufladzie, to do niego wrócę, może w ogóle zacznę od nowa... Jeśli nie, trudno.

Pozdrawiam
Dravelia / Emelia / Heques DSE

wtorek, 19 stycznia 2016

10.

Annika
   Staraliśmy się cicho i szybko przemknąć przez korytarze, ale nasze buty na to nie pozwalały.
   „Życie dziewczynki jest zagrożone”, pomyślałam i mało brakowało, a wpadłabym na Setha, który raptownie się zatrzymał. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, chłopiec zakrył mi usta dłonią i gestem nakazał milczenie. Wiedziałam, że jeśli wydam z siebie jakikolwiek dźwięk, nasze dni są policzone.
   — ...carre c'phulu a-satino keherere mahirito vaifu herina... — warczał ktoś tuż za rogiem. Obleciał mnie strach. Przycisnęłam się do ściany i skuliłam. Seth chwycił mnie za rękę i poczułam dziwny spokój. Mogła to być magia, Seth przecież powiedział, że to jedna z najważniejszych dla niego rzeczy.
   Wampir wyszedł zza rogu i poszedł dalej, nie zatrzymując się. Nadal coś mamrotał pod nosem, ale w tym momencie obchodziło mnie tylko to, żeby się nie poruszyć. Za istotą powiał zapach węża. Czyżby oni w tym zamku trzymali gady? Miałam nadzieję, że nie.
   Kiedy wampir zniknął w mroku korytarza, a echo jego mamrotania przestało odbijać się od ścian, Seth puścił moją rękę i ruszył dalej. Nie widziałam jego twarzy, ale odniosłam wrażenie, że jest blady.
   Szliśmy dalej korytarzami. Seth prowadził, a ja podążałam za nim, starając się nie czynić niepotrzebnego hałasu. Nie wiedziałam, jak on to robił, że zaprowadził nas od razu do odpowiedniej komnaty.
   Zza zamkniętych, bogato zdobionych hebanowych drzwi dochodziły mnie słowa w nieznanym języku i odgłosy jakby duszonego człowieka. Miałam nikłą nadzieję, że to jest sen.
   Niestety, nie był. To była akcja ratunkowa dla tajemniczej dziewczynki. Teraz moim największym marzeniem było przeżycie tego dnia.

Daniel
   Mimo że wszedłem w portal stopami do dołu, w locie prawem fizyki przekręciłem się i głowa spadała pierwsza.
   Spadałem z dość wysoka. Upadku zapewne nie przeżyłbym.
   Co ja myślałem, kiedy tutaj wskakiwałem? Że to się nie dzieje naprawdę i nie umrę? Widać myliłem się. Po co ja tutaj wchodziłem? Po co słuchałem Azachiela? Mogłem równie dobrze siedzieć sobie teraz w domu, pić kakao i beztrosko czytać książkę, nie mając pojęcia o innych światach, aniołach i innych bzdetach.
   Ziemia zbliżała się zaskakująco powoli. Na filmach zwykle spadało się w oszałamiającym tempie. Może jakiś Bóg nade mną czuwa?
   Przypatrywałem się miastu pode mną. Koślawe stwory szybko rozprzestrzeniały się po nim. Ciekawe, czy mieszkali tam jacyś ludzie, a jeśli tak — to gdzie się ukryli? Uciekli czy zamierzali walczyć? Te wielkoludy nie wyglądały przyjaźnie.
   Chyba nie powinienem mieć czasu na takie rozważania. Zaraz się rozbiję i będzie po mnie.
   Dwieście metrów pode mną słyszę krzyki. Więc jednak ludzie tutaj istnieją.
   Po lewej, od strony wysokiego muru, nagle zaczyna się coś dziać. Małe figury wznoszą się w niebo i z dużą prędkością nacierają na atakujące stwory.
   A ja spadałem coraz niżej. Potrafiłem już rozróżnić poszczególne sylwetki ludzi. Bałem się.
   Upadnę na brukowaną ulicę. Słysząc niemiły metaliczny szczęk, spojrzałem w lewo.
   Nasze spotkanie było nieuniknione. Latający człowiek zbliżał się szybko, a ja spadałem powoli. Oboje na tym ucierpimy, a może nawet umrzemy.
   Rozległo się donośne TRACH! i ja i nieznajomy spadliśmy na bruk. To było bolesne przeżycie, ale wydawało mi się, że nic nie złamałem, tylko kość się przestawiła. Człowiek, mimo że przed chwilą spadł z wysokości co najmniej dziesięciu metrów, podniósł się szybko i zaczął majstrować przy swoim pasie.
   — Cholera. Zaciął się — zaklął i spojrzał na mnie. — A ty coś za jeden?
   — Nazywam się Daniel Simpson — przedstawiłem się spokojnie, mimo serca bijącego w szaleńczym rytmie.
   — Ja jestem Thaniel Vast. Zresztą nieważne. I tak nie przeżyjemy.
   — Dlaczego? — spytałem.
   — Shiganshina znów została oblężona przez tytanów, a oprócz garstki zwiadowców i korpusu żandarmerii nikogo nie ma do obrony. Gdyby były tu główne siły armii, może udałoby się nam przeżyć, ale i tak są na to nikłe szanse. Tytani zjedzą nas żywcem.
   — Nie mów tak! — zaoponowałem. Niewielki płomyk nadziei gdzieś tam palił się w moim sercu. — Przeżyjemy!
   — Nie znasz tego świata. Jest okrutny, pełen bólu i śmierci, nie ma piękna i szczęścia. Zginiemy.
   Westchnąłem. Niech sobie mówi, co chce, ale sądziłem, że i on myśli o jakimkolwiek sposobie uratowania życia.
   Thaniel ruszył ulicą tam, skąd przybył. Przeszedł kilka kroków i obrócił się do mnie.
   — Idziesz czy czekasz na tytanów? — spytał. Podniosłem się z bruku i podążyłem za nowo poznanym chłopakiem.
   Thaniel wyglądał na co najwyżej osiemnaście lat. Ciemne włosy kleiły mu się do spoconego czoła, a złotozielone oczy błyszczały mu w bladej twarzy. Miał długie rzęsy i kształtne usta, a mięśni, które niewątpliwie ukrywały się pod skórzaną kurtką, mogłem mu pozazdrościć. Szedł wyprostowany szybkim żołnierskim krokiem. Był ubrany w białe spodnie i koszulę w nijakim kolorze, a na tym miał jakąś dziwną uprząż. Ciekawe, po co mu ona. Czyżby do latania?
   Szedłem za Vastem po pustych średniowiecznych ulicach, mijaliśmy opuszczone kamienice i place, jakby miasto wymarło dawno temu.
   Nagle za nami rozległ się przerażający ryk i dudnienie.
   — Schowaj się! — krzyknął do mnie Thaniel, a sam z metalicznym szczękiem wyciągnął dwa miecze. Na końcu ulicy pojawił się stwór o wysokości około pięciu metrów, z twarzą dziecka i ohydnym uśmiechem na twarzy.
   — Chyba nie zamierzasz walczyć z tym czymś?!
   — Muszę! Jako obywatel naszego państwa muszę... — urwał i znów zaczął majstrować przy swojej uprzęży. — Schowaj się!
   Nie poradzi sobie. Tytan jest ogromny, a on taki mały i pozbawiony zdolności latania. Powinien uciekać, ale coraz bardziej zdesperowany próbuje naprawić swój sprzęt.
   Powinienem mu pomóc. Ale jak? Nie znam się na tym. Cholera!
   Wreszcie coś się stało. Mocne liny wysunęły się ze sprzętu i zakończone hakami końce zaczepiły się o mur. Thaniel poszybował w górę, wprost na tytana, a we mnie serce zamarło. Zamachnął się mieczami i wyciął z karku tytana kawał ciała. Stwór padł na bruk, a chłopak wrócił w moją stronę.
   — Musimy dostać się na dach — powiedział i z lotu płynnie przeszedł do szybkiego kroku. — Tam ktoś nam pomoże.
   Truchtałem za nim, rozglądając się za tytanami, ale żadnego nie zauważyłem. Thaniel wszedł do jakiejś opuszczonej gospody i wspiął się po schodach na dach, a ja za nim.
   — Wszystko gra? — spytałem, kiedy nagle zatrzymał się na środku dachu.
   — Nie wierzę w to. To nie może być prawda — wymamrotał Vast, patrząc przerażonym wzrokiem na miasto.
   Roiło się od tytanów, którzy zjadali ludzi. Tych ludzi, których widziałem, kiedy spadałem, obrońców miasta.
   — Clanite! — krzyknął rozpaczliwie Thaniel i poleciał w stronę najbliższego tytana, zajmującego się rozrywaniem ognistowłosej dziewczyny na strzępy. Chłopak spróbował zgładzić tytana, ale koślawa kreatura była szybsza. Złapała Thaniela w swoje ogromne łapsko i zmiażdżyłaby go, gdyby nie ostrza miecza.
   Odciął tytanowi wszystkie palce lewej ręki, a potem pozbawił go prawej, w której spoczywała dziewczyna. Ręka z Clanite spadła, ale Thaniel nie zwrócił na to większej uwagi. Odbił się od ściany i przeciął stworowi kark. Olbrzym zwalił się na ziemię, tuż obok Clanite. Dłoń potwora wyparowała, i to dosłownie, bo z miejsca, gdzie wcześniej leżała, teraz unosiła się para i dym. To samo stało się z resztą tytanowego ciała.

wtorek, 29 grudnia 2015

9.

Ethan
 
   Szliśmy w ciszy już długo. Między liściami drzew widać skrawki fioletowego nieba. Zaraz pochłoną nas ciemności, ale Lisa nie zwalniała.
   Odniosłem wrażenie, że im dalej idziemy, tym las robi się gęstszy, ale posłusznie szedłem za dziewczynką. Smoczyca człapała za mną, a Tatiana w postaci sowy leciała nad nami.
    — Lisa? Zatrzymamy się na noc? — spytałem.
   — Niestety musimy. Jesteś zmęczony?
   — Trochę — skłamałem. W rzeczywistości wszystkie mięśnie mnie rwały, byłem głodny, spragniony i zmęczony.
   Boże, jeśli tak ma wyglądać dzień w wojsku — wyczerpujące marsze, zero posiłków przez cały dzień, upał, pot i zmęczenie — to kiedy już wrócę do domu, rozejrzę się za innym zajęciem.
   — Wiem, że jesteś okropnie zmęczony. Ja też. Bycie wyczerpanym to żaden wstyd — powiedziała Lisa, a ja zdziwiłem się, że powiedziała coś bez pytania.
   — Tutaj nie, ale w wojsku tak — odparłem.
   Szliśmy jeszcze kawałek w milczeniu. Dziewczynka zatrzmała się pod wielkim dębem. Jeden z jego korzeni był ogromny i wystawał ponad ziemię, tworząc małą jamkę, w której spokojnie mogło się zmieścić troje dorosłych ludzi.
   — Tutaj się zatrzymamy — oznajmiła Lisa. Kazała Capii zostać, a potem zwróciła się do mnie: — Twój dajmon może się zmieniać w różne zwierzęta, prawda?
   Skinąłem głową.
   — W takim razie wy poszukacie wody i drewna na opał, a ja rozejrzę się za jedzeniem.
   — Jak zamierzasz coś upolować? Nie masz żadnej broni.
   — Poradzę sobie bez. W naszej wiosce wszyscy muszą potrafić upolować zwierzę mając do dyspozycji tylko patyk — powiedziała i odeszła, zanim powiedziałem coś jeszcze.
   — Chodź, Tatiana — powiedziałem i ruszyłem w drugą stronę. Dajmona zmieniła się w jastrzębia i poszybowała nade mną, wypatrując wody, a ja szedłem za nią, zbierając chrust.
   Po dwóch minutach miałem całkiem spory stosik drewna, ale dalej jeszcze szedłem za dajmoną. Jastrząb twierdził, że woda jest niedaleko. Kiedy usłyszałem szum wodospadu, powietrze rozdarł nieludzki krzyk. Poznałem Lisę po głosie i zamarłem. Co jej mogło się stać? Napadło ją dzikie zwierzę, niecywilizowane plemiona czy Bóg wie, co jeszcze?
   Kiedy tylko odzyskałem panowanie nad ciałem, porzuciłem drewno i z Tatianą-tygrysem pobiegłem w stronę głosu mojej towarzyszki.
   Gdy byłem już blisko, potknąłem się i wyrżnąłem jak długi na korzenie drzewa. Musiałem wstać, ale nie miałem siły. Musiałem uratować Lisę, zanim zabiorą mi ją jak Danielle.
   Kiedy tak przekonywałem swoje mięśnie do daleszego wysiłku, czyjeś silne ręce podniosły mnie z ziemi. Zacząłem się szarpać i wierzgać, ale nieznajomy miał mocny uścisk.
   — Jeśli dalej będziesz wyczyniać takie wygibasy, to cię nie utrzymam — powiedział obcy męski głos.
   — Tatiana! — wydarłem się. Mężczyzna, który mnie trzymał, powiedział coś w jakimś śpiewnym języku. Poczułem, że moja dajmona jest zagrożona, ktoś ją dotyka, a po chwili odpłynąłem w ciemność.


Daniel
 
   Znalazłem. Przejście znajdowało się za wieszakami z dżinsami w sklepie Sinsay w Brodwick Center. Z mojego domu jest to z osiem kilometrów, więc przeszedłem spory kawałek.
   — Azachiel, myślisz, że jeszcze kiedyś wrócę do domu, do tego świata? — zapytałem, uprzednio rozglądając się, czy nikt nie jest w stanie mnie usłyszeć.
   — Nie mnie to wiedzieć, Daniel. Wchodzisz?
   Spojrzałem w wycięte w powietrzu okienko. Krawędzie były niedostrzegalne. Obraz w środku był ruchomy: przedstawiał średniowieczne miasto widziane z góry. Z bardzo wysoka. Gdybym spadł tam na ziemię, niewątpliwie skończyłbym dwa metry pod ziemią. Nie to mnie najbardziej przerażało. Przez zniszczoną bramę do miasta przedostawały się koślawe człowiekowatopodobne istoty.
   — Mam tam wejść?
   Anioł skinął głową.
   — I pamiętaj, Danielu. Nawet jeśli mnie nie widzisz, jestem przy tobie.
   — Dobra, zapamiętam. No to wchodzę — powiedziałem i starałem się nie myśleć o wysokości, z jakiej zaraz spadnę. Uklęknąłem przed wieszakiem i powoli pod niego wszedłem, a następnie przesunąłem się w stronę portalu. Wszedłem nogami w dół i nie pożałowałem tej decyzji.
   Zacząłem spadać.