Daniel
– Simpson! Lekcja nie jest od spania! – warknął pan Fletcher w moją stronę. Cóż, ławka może nie była najwygodniejsza, ale lepsze to niż samo twarde krzesło.
– Simpson! Lekcja nie jest od spania! – warknął pan Fletcher w moją stronę. Cóż, ławka może nie była najwygodniejsza, ale lepsze to niż samo twarde krzesło.
– Ma pan rację, panie profesorze. Przepraszam – powiedziałem dla świętego spokoju i wyprostowałem się. Miałem niejasne przeczucie, że dziś stanie się coś złego, coś, co wpłynie na mnie i moje przyszłe życie.
Nazywam się Daniel Simpson. Mam piętnaście lat, chodzę do gimnazjum imienia Roosevelta w San Francisco. Dostałem się tu głównie z powodu mamy, która zna dyrektora. Najbardziej nie znoszę fizyki. Nauczycielka nie jest odpowiednio wykwalifikowana, moim zdanuem. Dość o szkole.
Mam życie jak każdy inny chłopak w moim wieku – jeżdżę na deskorolce, kumpluję się zarówno z dziewczynami, jak i chłopakami, chociaż przyjaciół mam niewielu. Czytam książki Rowling i Riordana, słucham Beyonce i Rihanny. Oglądam filmy z Emmą Watson i Tomem Hanksem, mam kochających rodziców i dziewczynę na oku. Eddie, Lily i Natalie, moi najbliżsi przyjaciele, twierdzą, że jestem zwariowany bardziej, niż ich troje razem wziętych. Tak, czasem do głowy przychodzą mi niestworzone rzeczy. Raz, na przykład, włożyłem mysz do torebki pani Portmann, która nie cierpi tych stworzeń. Wylądowałem wtedy na dywaniku u dyra (swoją drogą to pan Richards ma miękki dywan w swoim gabinecie), ale pisk nauczycielki był tego wart. Mówią też, że jestem wesoły i energiczny. Działam bez namysłu, totalnie spontanicznie, jestem nieugięty i dążę po trupach do celu. Jestem ryzykantem, w myśl przysłowia ,,bez ryzyka nie ma zabawy".
Przeglądając się w lustrze widzę wysokiego, umięśnionego chłopaka, jego nieskazitelnie bladą, niemal białą skórę, wargi koloru malin i komplet śnieżnobiałych zębów. Jasnoblond włosy sterczą na wszystkie możliwe strony, nawet nie próbuję ich układać. I oczy. Najbardziej w sobie lubię oczy. Codziennie mają inny odcień. Raz są w kolorze morskiej fali, raz wyglądają jak szafiry. Niekiedy mają barwę nieba, czasem są tak intensywnie niebieskie, że boję się patrzeć w lustro, żeby samego siebie nie zahipnotyzować ich spojrzeniem. Zastanawiam się, jakim cudem nie pokazują mnie w muzeum. Jeszcze nikt w szkole tego nie zauważył, nie wiem jak i nie wiem dlaczego. Te piękne oczy okalają długie rzęsy i regularne brwi.
Jesteśmy bogaci. Matka jest właścicielką kancelarii adwokackiej, ojciec – słynnego hotelu ,,Dipro" w centrum. Rodzice spełniają każdą moją zachciankę, sądząc zapewne, że mnie tym uszczęśliwią. Nie jestem materialistą, ale skoro dają, to korzystam. Mieszkamy w eleganckiej willi z basenem, kortem tenisowym i wielkim ogrodem w jednej z najlepszych dzielnic. Moi kumple często przychodzą do mnie i urządzamy spotkania przy ognisku, imprezy i wieczory filmowe w naszej domowej sali kinowej.
Do gimnazjum Roosevelta uczęszczają tylko najbogatsze dzieciaki z Frisco, synowie i córki znanych lekarzy, prawników, właścicieli firm i sławnych osób. Eddie jest synem znanego chirurga plastycznego, pana Byrnisona. Natalie McFinn jest córką prawnika i aktorki drugoplanowej, Stelli Gaston. Lily de Duchannes jest potomkinią poetki francuskiej Dinnah Purmon i francuskiego piosenkarza, Arnel de Duchannesa. Taylor Buenne i Felicia Buenne są bliźniaczkami, ich rodzicami są była pani polityk francuska i słynny Włoch, Ernest Buenne, wybitny malarz. Chris i jego dwa lata starszy brat Jake są synami Zean Jutte i Pitta Browna. Patrick Houston, syn aktorki Rinny Houston. Patricia i Arthur Saint-Lorenz, dzieci właściciela popularnej sieci SPA i dyrektorki banku. To by byli wszyscy moi kumple.
Lekcje strasznie się wlokły. Chciałem już tylko wrócić do domu, sprawdzić, czy wszystko w porządku i czy na pewno nikomu nic się nie stało.
Kiedy w końcu usłyszałem ostatni tego dnia dzwonek, wystartowałem niczym torpeda w stronę drzwi wyjściowych. Spodziewałem się czarnego audi, które zawsze na mnie czekało, kiedy kończę lekcje. Na parkingu stało wiele samochodów, jednak żaden nie przypominał własności moich rodziców. Zdziwiłem się. Zawsze pokonywałem drogę do domu wygodnie rozpostarty na tylnym siedzeniu. Wygląda na to, że tym razem chyba się przejdę na piechotę.
~*~
Ethan
Jestem Ethan Dare, mam czternaście lat. Wiodę spokojne życie w świecie, gdzie są dajmony. Moja dajmona nazywa się Tatiana, jeszcze nie ma swojej stałej postaci, chociaż najczęściej zmienia się w rysicę lub samicę pumy. Chodzę do gimnazjum Stonewall w Nowym Jorku, który po wojnie stał się częścią Brytanii. Jest dobre i nie trzeba płacić wiele. Matka z ojcem chcą, abym w przyszłości został prawnikiem lub ekonomistą, natomiast ja sam zamierzam zostać żołnierzem. Chcę wysadzać mosty i strzelać z karabinu. Chcę podróżować, spać pod gwiazdami i strzec Imperium Brytyjskiego przed najazdami Skraelingów z Północy.
Jestem taki, jak inne dzieciaki w okolicy – gram w kosza ze starszymi chłopakami, interesuję się dziewczynmi, słucham Kaledonu i Ravenisa, mam fioła na punkcie astronomii (no, może to jest niecodzienne zainteresowanie). Jestem skromny i pracowity, oszczędny i cichy. Uwielbiam letnie noce, kiedy mogę obserwować gwiazdy z dachu naszej kamienicy. Mam też jednak sporo wad, na przykład nieufność w stosunku do obcych, przemądrzałość i zbytnia pewność siebie.
Mam brązowe włosy, sięgające mi do ramion, jasną karnację i niską, raczej szczupłą sylwetkę. Mam brązowe oczy. Są moim największym atutem, co jakiś czas mają inny odcień – raz są bursztynowate, innym razem ciemne jak smoła. Są piękne.
Moja rodzina składa się ze mnie, moich trzech sióstr (Rose-Marie, Annabelle i Danielle Dare), dwóch braci (James i Sean Dare), matki Sally i ojca, Benny'ego. Jesteśmy średnio zamożni; matka pracuje w hotelu, ojciec został nauczycielem historii w moim gimnazjum. Mój najlepszy przyjaciel, Robert Peterson, mieszka piętro wyżej, przyjaźnimy się, odkąd sięgam pamięcią.
Ten dzień był wyczerpujący, zarówno dla mnie, jak i Tatiany. Oboje się nabiegaliśmy na w-fie, gdyż prowadzący tę lekcję pan Larkson jest surowy i nie odpuści nam ani chwili.
Razem z Robertem i jego dajmoną-wiewiórką Elesei wróciliśmy do naszej kamienicy.
– To co? Za pół godziny na boisku? – spytał.
– Jasne – powiedziałem i weszliśmy do mieszkania.
Pachniało zupą pomidorową. Widocznie Rose-Marie dzisiaj gotuje, bo ona potrafi przygotować tylko zupę pomidorową. To Annabelle jest tą od garów.
Ściągnąłem buty i wszedłem do kuchni.
– Danielle? – rozległ się głos Rose-Marie, wołający moją najmłodszą siostrę. Danielle miała dopiero osiem lat.
– To ja, Ethan.
– Boże, Ethan. Dobrze, że już jesteś – powiedziała roztrzęsionym głosem. Jej dajmon-wróbel zaćwierkał cichutko. – Danielle zniknęła.
– Jak to zniknęła?!
Byłem w szoku. Danielle, mała, bezbronna Danielle, zniknęła. Nie było jej. Rozpłynęła się w powietrzu.
– Normalnie, wychodziłam rano z domu i była, bolał ją brzuch. Przyszłam i jej nie znalazłam, a drzwi były zamknięte na klucz!
– A nie ma jej u sąsiadów?
– Nie ma, sprawdzałam. O Boże, Ethan, co my teraz zrobimy?!
– Przede wszystkim się uspokój. Zadzwonimy do jej koleżanek, może siedzi u którejś z nich.
– Ale przecież drzwi były zamknięte! Danielle nie ma klucza!
– To zadzwonimy do mamy i na policję! Uspokój się wreszcie!
Rose-Marie wzięła kilka głębokich oddechów. Tatiana pomogła pozbierać się jej dajmonowi.
– Rose... Znajdę ją. Obiecuję – powiedziałem i zostawiłem siostrę w rozpaczy na stołku kuchennym.
~*~
Annika
– Dalej, Ann! Biegnij! – szeptałam do siebie. Pędziłam przez puste ulice w takim tempie, że widziałam tylko zamazane kształty. Miałam szczęście, że znałam miasto jak własną kieszeń. Prześladowcy byli już blisko, czułam to. – Jeszcze tylko dwa zakręty...
Żyję w ciągłym niebezpieczeństwie, stresie, woli przeżycia kolejnego dnia. Mój świat jest przerażający. Wszędzie tylko potwory, śmierć i mnóstwo dzieci zbyt małych, żeby samodzielnie żyć. W moim świecie, jeśli dożyje się trzydziestki, jest się uznawanym za naznaczonego. Większość dzieci nie dożywa osiemnastki, dlatego dorośli, którzy uchowali się przed śmiercią, starają się zapewnić im bezpieczeństwo.
Jestem Annika Stein, mam czternaście lat. Jestem sama, sama jak palec. Moja rodzina zginęła z rąk potwora ze ścieków. Mieszkam razem z kilkudziesięcioma innymi dzieciakami w dawnym hangarze samolotowym. Białe Damy go chronią, dlatego żadna kreatura nie może tam wejść, chyba, że jest zaproszona (co się zdarza tylko przez przypadek).
Wyglądam nijako. Mam brudne włosy, które po umyciu wyglądałyby jak złoto, mały nos, wydatne kości policzkowe i różowawe usta. Jestem strasznie blada. Moje oczy są jedyne w swoim rodzaju – mają barwę jadowicie zieloną, albo są w kolorze trawy. Zdarza się, że jedno oko ma inny odcień niż drugie, ale raczej niewiele osób zwraca na to uwagę. Są zbyt zajęci unikaniem śmierci. Jestem niewysoka i chorobliwie chuda. Pan Santander, potocznie zwany Oskarem, jedyny dorosły w naszym hangarze, codziennie wmusza we mnie jedzenie, żebym była tłuściejsza. Lubię swoje ciało i nie zamierzam tyć tylko dlatego, że wyglądam jakby byle wiatr był w stanie mnie połamać.
Interesuję się tylko jednym – przeżyciem. Chcę, żeby ten koszmar w moim świecie już się skończył. Żeby nie było tych wszechobecnych potworów. Łowcy robią, co mogą, ale nie potrafią sobie z nimi poradzić. Ciągle przybywa i kreatur, i łowców, ale częściej giną ci drudzy. Chciałabym też zostać łowcą. Skończyć to piekło i wygnać potwory tam, skąd przyszły. To okropnie widzieć, jak tuzin niewinnych dzieci umiera w szponach takiego Chavervoulta czy Zydygo, kiedy wiesz, że możesz im pomóc...
Jeszcze tylko dziesięć kroków...
Dzewięć...
Słyszę sapanie za mną i odór Yxelnate.
Osiem...
Siedem...
Mijam wąską, ciemną uliczkę.
Sześć...
Słyszę tupot stóp za mną.
Pięć...
Dociera do mnie, że to nie potwór.
Cztery...
Patrzę za siebie...
Trzy...
Widzę, jak szpony Yxelnate rozdzierają rękę łowcy.
Dwa...
Łowca w ostatniej chwili rysuje Znak i stwór pada martwy w kałuży własnej krwi.
Jeden...
Łowca ledwo oddycha.
Porzuciłam myśl o ucieczce do hangaru i podbiegłam do mężczyzny. Nie, to nie był mężczyzna. To był chłopiec, trochę starszy ode mnie. Miał piaskowozłote włosy i był dość napakowany. Ciężko go będzie zawlec do mojego domu.
Uklękłam po jego prawej stronie i delikatnie poklepałam po policzku. Rozpięłam mu skórzaną kurtkę i koszulę, zbadałam jego stan. Miał połamane żebra. Yxlnate musiał mu zmiażdżyć kości. Na jego szyi znalazłam nieśmiertelnik – taki medalion z imieniem i nazwiskiem, datą urodzenia i tym podobnymi informacjami. Według niego nazywał się Seth Cabalos.
– Seth... Seth... – szeptałam ciągle, klepiąc go po policzku. Poruszył nieznacznie głową, po czym otworzył oczy. Miał żółte oczy, jak jakieś zwierzę. Oddychał z trudem.
– Kim...? Gdzie...? – wychrypiał.
– Cii, nie ruszaj się – powiedziałam cicho.
Nie wiedziałam, co dalej zrobić. Biec po Oskara? Zostać tutaj i przetransportować Setha do hangaru? A może zostawić go tutaj i odejść? Nie, tego ostatniego nie mogłam zrobić. Skoro już przy nim jestem, to zostanę. Tak jakby uratowałam mu życie, prawda?
Zrobiłam tak, jak podpowiadała mi intuicja. Położyłam rękę na jego klatce piersiowej i zamknęłam oczy. Skupiłam się na kościach, na tym, żeby się zrosły. Niewielka część mnie szczerze wątpiła w ten zabieg. Rozległ się cichutki trzask z wnętrza Setha, ale zignorowałam go.
Po chwili otworzyłam oczy i jeszcze raz zbadałam szkielet blondyna. Kości, jakimś cudem, zrosły się. Nie wiedziałam, jak to się stało, ale teraz ważniejsze było życie Setha. Pozostała tylko zraniona ręka.
Seth patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Bał się, słyszałam szybkie rytmy jego serca.
W kwestii ręki niewiele mogłam poradzić. Trucizny nie były moją specjalnością, nie miałam pojęcia, jak zatamować krew z rozoranej skóry.
– W lewej kieszeni są lekarstwa – wymamrotał Seth. Sięgnęłam do miejsca, gdzie powinien znajdować się woreczek z ziołami, słoiczek z maścią i buteleczka wody. – Najpierw woda.
Przemyłam ranę, a Seth się skrzywił. Następnie nałożyłam krem i zioła. Spojrzałam na Setha.
– Jak się czujesz?
– Dobrze – mruknął. – Kim jesteś?
– Annika Stein. Mieszkam w tym hangarze – powiedziałam i wskazałam na blachy, tworzące halę. – Dasz radę wstać?
Seth, z pewnym trudem, podniósł się na nogi i przytrzymał ściany.
~*~
Diane
– Boję się – szepnęłam do Nica.
– Ja też – odparł mój przyjaciel.
Siedzieliśmy skuleni na brudnej posadzce w ciemnym, nieprzyjemnym lochu. Niewielu ludzi stąd wychodzi żywymi, ba!, jeszcze nikt stąd nie wyszedł w ogóle.
Wampiry są okropne.
Nazywam się Diane Burke, mam czternaście lat i niezwykłe szczęście, bo jakoś przeżyłam w tej norze dwa miesiące. Większość więźniów nie dożywa nawet tygodnia, gdyż wampiry nie są zbyt łaskawe.
Mam kruczoczarne włosy i oczy w tym samym kolorze. Zawsze takie były. Podobno po urodzeniu matka chciała mnie spalić, ponieważ miałam takie przerażające tęczówki. Jestem wysoka i zwinna, mam śniadą skórę. Mam mały nos i wydatne usta, zgrabne, długie nogi i bardzo bujną wyobraźnię, czasem sama się jej boję.
Jestem nieznośna. Każdy mi to mówi, nawet młode wampiry, które codziennie przynoszą nam jedzenie. Cechuję się ciętą ripostą i niezwykłą wręcz głupotą, bo czasem ni z tego, ni z owego przychodzi mi do głowy cisnąć kamieniem w służącego wampira. Warczy wyptedy na mnie i rzuca kamieniem gdzieś koło mojej głowy.
Przez dwa miesiące stopniowo zaczęłam się przyzwyczajać do mroku i ciemności, aż tu trzy dni wcześniej wrzucono do lochu mojego przyjaciela, Nico. Bałam się, ale bardziej o niego niż o siebie.
Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich młody wampir, ten sam, który codziennie musi mnie znosić. Miał kredowobiałą skórę, oczy jak rubiny i wielkie kły, wystające z górnej szczęki. Był odrażający, zresztą jak wszyscy przedstawiciele jego rasy. Ja chcę do wilkołaków!
– Diane Burke, Pan chce cię widzieć – wywarczał.
Podejrzewałam, że Pan to najstarszy członek rodu, do którego należy ten dwór. Nico posłał mi przerażone spojrzenie. Uśmiechnęłam się do niego pokrzepiająco i podniosłam się na nogi.
– Ruszaj się!
– Boicie się też mydła? – spytałam, marszcząc nos. Wampir cuchnął jak jakiś bydlak. Przeszłam te kilka metrów, które mnie od niego dzieliło.
Warknął na mnie i zatrzasnął zakratowane drzwi. Echo długo jeszcze niosło się po domu. Brutalnie złapał mnie za rękę i bezceremonialnie ciągnął po schodach (to nie było przyjemne) i zimnych kamieniach korytarzy. W końcu pchnął jakieś drzwi i niezbyt delikatnie wrzucił mnie do środka jak szmacianą lalkę. Wylądowałam na brzuchu na zakurzonej podłodze. Rozkaszlałam się, nienawidzę kurzu. Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam po pomieszczeniu.
Wszędzie wisiały czarne kotary. Jedynym meblem był czarny marmurowy stół i figura jakiegoś wampirzego bóstwa. Bogaty żyrandol wisiał nisko, a na nim pobłyskiwały samotne świece. W górze latało stadko nietoperzy.
Ciekawe, którym z nich jest Pan.
OSZ JEZU JAKIE ŚWIETNE!!!!!
OdpowiedzUsuńI Diane jest Dianeowata. Bo ma czarne włosy.
MOJA IMIENNICZKA JEST U WEAMPIRÓW!!!!!!!!
Ale fajnie.
Seth Cabalos- Ja przerczytałam Seth Kabanos, i no...
Ethan <3
Tatiana <3
Diane<3
Wampiry <3
Drav<3
Łagry<3
Diane Stalin
Przeczytałam i muszę pogratulować ci chęci do pisania.Ale chce nakreślić ci parę pomyłek.Daniel opowiada o swoim życiu jakby się wyspowiadał. Nie wiem czemu wprowadziłaś słownik nikomu nie chce się zapamiętać tego co poza opowiadaniem.Jest jeszcze trochę błędów ale to kiedy indziej.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz :) Jakie błędy masz na myśli?
UsuńTo jest świetne! :)
OdpowiedzUsuńSpróbuj wyłapać kilka powtórzeń, które wkradły Ci się do tekstu, ale oprócz tego - bosko!
Pozdrawiam i weny życzę :)