niedziela, 21 czerwca 2015

2.

Będę używać dywiz ('-'), ponieważ mój telefon nie obsługuje pauz i półpauz.



   - Tato! Otwórz te cholerne drzwi! - wrzasnęła Carmen zza hikorowego drewna.
   Mężczyzna siedzący przy biurku westchnął ciężko i wrzucił nóż do szuflady. Jedna baba w domu to koszmar, ale trzy to tragedia. Wykonał jakiś nieokreślony gest, a drzwi stanęły otworem przed trzema dziewczynami.
   Były to siostry, sądząc po wyglądzie. Wszystkie trzy miały długie do połowy pleców karmelowozłote włosy, wydatne kości policzkowe, malinowe usta i szczupłą sylwetkę. Różniły je tylko oczy i wzrost. Najstarsza, Carmen, liczyła sobie osiemnaście lat. Po matce odziedziczyła zielone oczy. Druga pod względem starszeństwa dziewczyna, Tamara, miała szesnaście lat i złote tęczówki. Dziesięcioletnia Phoebe miała błękitne oczy, zupełnie jak ojciec.
   - Co was tu sprowadza, dziewczęta? - spytał chłodno. Spojrzał najpierw na Phoebe i Tamarę, a następnie przeniósł wzrok na Carmen. Zielonooka rzuciła coś na jego biurko.
   - Co to jest? - warknęła. Była zła, naprawdę wściekła.
   - Notatnik, o ile się nie mylę - odparł beznamiętnie mężczyzna, nie zwracając uwagi na furię córki. - Usiądźcie.
   Tamara i Phoebe posłusznie usiadły na obitych skórą fotelach przed biurkiem, natomiast Carmen dalej stała, opierając się rękami o blat mebla.
   - Carmen Virginio DeVitt, bądź tak łaskawa i usiądź.
   - Dziękuję, postoję. Kim jest Winston? - spytała bez ogródek.
   - Odpowiem, kiedy wy odpowiecie na moje pytania. Skąd macie ten dziennik? - ojciec grał na zwłokę. Nie mógł powiedzieć córkom prawdy, przynajmniej nie teraz.
   Carmen zamilkła. Mężczyzna spojrzał na Tamarę. Ta też nic nie powiedziała. Dopiero Phoebe zaczęła mówić.
   - Carmen znalazła go w twojej sypialni.
   - Dziękuję bardzo, siostrzyczko - mruknęła Carmen i z naburmuszoną miną klapła na fotel.
   - Dziękuję ci, Phoebe - powiedział ojciec dziewcząt.
   - To jak? Opowiedz nam o Winstonie - zażądała Carmen.
   - A magiczne słowo, Carmen Virginio?
   - Tato, jestem Carmen, a nie Carmen Virginia! - wściekła się zielonooka.
   - Magiczne słowo?
   - Proszę - dziewczyna wypluła to słowo jak największe przekleństwo.
   - Winston Charles DeVitt był waszym wujkiem, a moim bratem. Pochodził z...
   Samuel DeVitt utknął w martwym punkcie. Okłamać je czy odsłonić część prawdy? Kłamstwo może uchronić dziewczęta na dłużej niż prawda. Prawda może tylko zaszkodzić jego córkom.
   - Pochodziliśmy z wyspy Kenestra. Mieliśmy jeszcze dwie siostry, Miriam i Monicę. Monica miała cztery lata, kiedy wpadła do studni. Miriam wydano za księcia wyspy. Niestety później doszło do wojny pomiędzy klanamimi. Razem z Winstonem i dwoma kobietami, moją żoną Cleopatrą i jego żoną Felimatą uciekliśmy stamtąd. Osiedliliśmy się tutaj. Pewnej nocy Winston zniknął. Było to prawie dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory go nie widziałem. Zostawił po sobie jedynie Felimatę i ten dziennik. Nie wiem gdzie jest, ani co robi. Mam nadzieje, że pozostał żywy.
   Samuel DeVitt pogratulował sobie dobrego wykonania. Modlił sie tylko o to, żeby dziewczęta nie przeczytały końcówki dziennika, którą on czytał tak często, że znał ją na pamięć.
   - Odnajdziemy wujka Winstona, tato - powiedziala z przekonaniem Phoebe.
   - Nawet się nie ważcie! To niebezpieczne! - zaprotestował ostro ojciec.
   - A na końcu była wzmianka o jakimś nożu... - powiedziała Tamara.
   Więc jednak przeczytały, pomyślał DeVitt. Niech je cholera jasna weźmie!
   - Winston czasami bywał... Nienormalny. Miał bujną wyobraźnię.
   Nastała chwila milczenia.
   - Idźcie już - powiedział mężczyzna. Carmen, Tamara i Phoebe wyszły posłusznie, nadal się nie odzywając.
   Kiedy zamknął drzwi machnięciem ręki, otworzył szufladę. Pogładził palcem ostrze noża i zatopił się w myślach.


~*~

Daniel

   Drogę do domu pokonałem biegiem. Wpadłem do przedpokoju i zatrzymalem się raptownie, nasłuchując. Żadnego znaku życia. Tylko nienaturalna, przerażająca cisza. Nie słyszałem ani służących, ani głosów rodziców, ani miauczenia małych kociaków, które dopiero co urodziła Sascha. Nic.
   Przeszedłem do salonu. Wyglądał tak jak zwykle - zielone ściany, jasne panele, ciemnobrązowe meble. Szklany stolik do kawy, odbite skórą kanapy, telewizor na całą ścianę, wejście na ogromny taras.Tu również nie było ani śladu.
   Przeszukałem cały dom. Na darmo. Na końcu wszedłem do swojego pokoju i stanąłem jak wryty.
   W moim pokoju stał tyłem do mnie jakiś mężczyzna.
   Był ubrany w czarny garnitur, szyty na miarę, miał ciemne włosy. Powoli odwrócił się w moją stronę i dostrzegłem więcej szczegółów.
   Ciemnoskóry mężczyzna miał krzaczaste brwi i oczy jak dwa węgielki. Szerokie usta wygięte w okropnym uśmiechu i duży nos, złamany w kilku miejscach nadawał mu nieprzyjemny wyraz twarzy.
   - Czekałem na ciebie, Danielu Simpson - powiedział cicho, ale wyraźnie. Miałem ochotę uciec jak najdalej. Nie podobał mi się ten typ.
   - Kim jesteś? - spytałem, rozglądając się za jakąś bronią. Na moje nieszczęście miałem idealny porządek.
   - Jestem Lysander. Lysander Wayne - przedstawił się.
   - Czego chcesz?
   Zacząłem uświadamiać sobie, że jestem skazany na przegraną. Nie miałem szans z tym całym Lysanderem. Grałem na zwłokę w nadziei, że sobie pójdzie. Bałem się go.
   - Klucza - powiedział prosto z mostu, nadal z tym strasznym uśmiechem.
   - Na dole, na stole w korytarzu leży pełno kluczy. Weź je sobie i daj mi święty spokój.
   - Nie chodzi mi o taki klucz. Chodzi mi o ten inny klucz.
   - Jaki klucz?
   - Ten, o którym opowiadali ci rodzice.
   - Moi rodzice są w to zamieszani? - zdziwiłem się. Nigdy nawet nie wspomnieli przy mnie o jakimkolwiek kluczu, przynajmniej sobie nie przypominam.
   - Oczywiście. Ukradli nam go, kiedy polowaliśmy na błękitne sowy - powiedział Lysander. Nie wiedziałem, czy mam mu wierzyć, czy nie.
   Lysander zrobił krok w moją stronę, potem następny. Sparaliżowany ze strachu nawet nie drgnąłem. Nagle zatrzymał się niecały metr przede mną. Wyciągnął rękę, ale natychmiast ją cofnął, jakby coś go poparzyło.
   - Wiem, że wiesz, gdzie go ukryli - wysyczał Lysander. Zrobiło mi się gorąco że strachu. Nigdy wcześniej nie zaznałem takiego uczucia. Adrenalina pulsowała mi w żyłach, słyszałem głośne bicie mojego serca.
   - Ale ja nie mam pojęcia...
   - Chodź ze mną. Nie zrobię ci krzywdy, obiecuję - powiedział już znacznie spokojniej. Wyciągnął rękę zapraszającym gestem. ,,Nie ufaj mu", powiedział jakiś głos przy moim uchu. Obejrzałem się za siebie, ale nie zobaczyłem nikogo.
   - Azachielu, wiem, że tu jesteś. Nie ukrywaj się - powiedział Lysander do powietrza. Nadal miał dłoń wysuniętą w moją stronę. Ukradkiem cofałem się małymi kroczkami w stronę wyjścia.
   Nastała cisza. Lysander rozglądał się po moim pokoju, a ja skupiałem się na wyjściu. Niespodziewanie Lysander mnie dotknął. Ledwie musnął moją skórę, ale poczułem się niekomfortowo. Teraz już nie odróżniałem kolejnych uderzeń serca, wszystkie zlały się w jedną melodię. W chwili, kiedy skóra Lysandera dotknęła mojej, zobaczyłem dwie rzeczy.
   Pierwsza - nie byliśmy sami w pokoju. Obok mnie, z przerażeniem wymalowanym na twarzy unosiła się półprzezroczysta postać - może duch albo jakaś inna istota zza świata.
   Druga - Lysander wcale nie był człowiekiem. Zobaczyłem kły ostre jak sztylety i skrzydła nietoperza, wyrastające mu z barków. Zamiast rąk miał palce z pazurami, każdy długi na co najmniej dziesięć centymetrów.
   Lysander wziął swoją rękę z mojej, ale obraz nie znikał. Ciągle widziałem szpetnego mężczyznę i przerażonego człowieka obok. Nagle duch rzucił się na Lysandra. Rozległ się jęk tego drugiego, a duch zaatakował ponownie. Jednak Lysander był na to przygotowany. Ciał szponem i natrafił na udo tego Azachiela, czy jak go tam nazwał. Duch skądś wytrzasnął sztylet i zadźgał Lysandera. Ten poruszył się jeszcze i jęknął, aż w końcu znieruchomiał i rozpłynął się w powietrzu.
   Serce nadal tłukło się o żebra, mięśnie były jak z kamienia. Nie potrafiłem wymówić ani słowa, więc po prostu niezgrabnie usiadłem na panelach.
   - Co tu się dzieje? - spytałem sam siebie. Półprzezroczysty duch nadal unosił się w miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się Lysander. Nadal go widziałem, chociaż zaczął blednąć, a jego kontury rozmywały się.
   - Mamy problem - powiedziała istota, już prawie niewidoczna dla moich oczu. Jej głos był czysty i wyraźny, przyjemnie było go słuchać.
   - Jaki problem? - spytałem głośno.
   Istota chyba się przestraszyła, ponieważ na powrót stała się widzialna. Jej postać była tak wyraźną, że niemal namacalna.
   Także miała skrzydła, ale nie nietoperze, lecz pierzaste. Lekko niebieskawa skóra błyszczała w słońcu, które wypadało przez okno. Ciemne loki opadały na alabastrowe czoło i hipnotyzujące niebieskie oczy. Pierś postaci falowała w rytmie jej oddechu. Ubrana była w... Nie była ubrana. Jej szczupłej sylwetki nie zdobiła żadna tkanina. Tylko błękitna skóra.
   Zawstydzony spuściłem wzrok. Nie miałem pojęcia, czy to on, czy ona. Jeśli to byłaby ona... Nie, wolę o tym nie myśleć.
   - Widzisz mnie? - spytała cicho. Pokiwałem głową, dalej na nią nie patrząc. - Danielu...
   Dopiero wtedy spojrzałem jej w twarz. Nie wiedziałem, czy jest bardziej kobieca czy męska. Nie dało się jednoznacznie tego stwierdzić.
   - Kim jesteś? - zapytałem. Miałem się bać?
   - Jestem aniołem. Twoim stróżem - powiedział.
   - Kobietą czy mężczyzną?
   Zaśmiał się cicho.
   - Anioły nie mają płci tak jak wy, ludzie. Spójrz na mnie.
   Rzeczywiście, tam, gdzie powinna znajdować się męskość lub kobiecość, nie było nic. Tylko bladobłękitna skóra. Przeniosłem wzrok na oczy anioła.
   - Jak masz na imię?
   - Nazywam się Azachiel. Dlaczego mnie widzisz? Nie rozumiem.
   - Ja też. Lysander mnie dotknął i zobaczyłem cię. A Lysander był...
   - Verim. Lysander był verim. Aniołem, tyle że...
   - Złym? Był złym aniołem?
   - Och, nie - Azachiel pokręcił głową. - Nie był złym aniołem. Zbuntował się. Nie można powiedzieć, że ktoś jest dobry albo zły. Wszyscy jesteśmy pół na pół. Tylko od nas zależy, które pół będzie silniejsze. I to dotyczy wszystkich, bez wyjątku. Nawet aniołów i demonów, i wszystkich innych przedstawicieli istot rozumnych. Lysander cię zaatakował, ponieważ myślał, że masz klucz.
   - Ale jaki klucz? Na świecie są miliardy kluczów.
   - Klucz do wszystkiego, Danielu. Lysander chciał zdobyć go dla swojej pani. Jego panią jest Sophia Ruth - wyjaśnił, uprzedzając moje pytanie.
   - Czy anioły wiedzą wszystko?
   - Spytaj, to się dowiesz.
   Milczałem przez chwilę, zastanawiając się nad pytaniem.
   - Dlaczego Sophia Ruth, czy jak jej tam, chce mieć klucz?
   Azachiel wyglądał na zawiedzionego.
   - Spodziewałem się pytania o rodziców. A co do Sophii... Wiem tylko tyle, że nie może dostać klucza.
   - A mama i tata mnie nie obchodzą. Ja ich nie będę ratował z opresji. Przedtem ważniejsza była dla nich kariera, nie ją. Niech sobie radzą sami - powiedziałem. Nawet nie wiem, kiedy ta gorycz i żal zdążyły urosnąć do tak gigantycznych rozmiarów.
   - Są uwięzieni w twierdzy Sophii Ruth - oznajmił Azachiel. Ta informacja nie zrobiła na mnie wrażenia. - Danielu, spróbuj ich zrozumieć. Chcieli cię chronić. Ciebie i klucz. Im mniej wiedziałeś o kluczu, tym bardziej byłeś bezpieczny. A oni mogli przez przypadek wygadać całą prawdę i dlatego się od ciebie próbowali odseparować. Nie wiedzieli o twoich uczuciach. Uratujemy ich. Daj im drugą szansę.
   Słowa anioła dały mi do myślenia. Może ma rację. Co.mi szkodzi im wybaczyć? Nic nie stracę, dużo zyskam. Postanowiłem zostawić decyzję na później.
   - Opowiedz mi o aniołach i demonach - poprosiłem.
   - Ty odpocznij, a ja ci opowiem - powiedział Azachiel.
   Posłusznie niczym pięcioletnie dziecko położyłem się do łóżka. Azachiel usiadł na skraju kołdry, a raczej nie usiadł, bo nie widziałem żadnego śladu na pościeli.
   - A ty? Nie jesteś zmęczony? - spytałem. Anioł był teraz słabo widoczny. Promienie słońca już nie okalały jego sylwetki.
   - Nie mam ciała, które mogłoby być zmęczone. Nie muszę odpoczywać. Pod wieloma względami anioły różnią się od ludzi.
   - Ale Lysander cię zranił.
   - Kiedy anioł przeżywa coś silnego, może być prawie materialny. To znaczy, że ma prawie-ciało. Prawie-ciało tworzy światło, więc to nie są prawdziwe rany. O mnie się nie martw.
   - Czy wszyscy ludzie mają aniołów? Mogę was widzieć? Jak to się stało, że podzieliliście się na aniołów i veri?
   - Spokojnie, Danielu. Masz przede wszystkim odpocząć, a nie zasypywać mnie pytaniami. Opowiem ci teraz o aniołach. Zamknij oczy - polecił anioł. Zrobiłem, co kazał. Azachiel zaczął opowiadać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz