niedziela, 28 czerwca 2015

3.

Annika

   Wprowadziłam Setha do hangaru. Był to wysoki betonowy budynek z blaszanym dachem, pozbawiony okien. Źródło światła stanowiły gołe żarówki, porozwieszane tu i ówdzie.
   Oskar od razu zauważył mnie i mojego towarzysza. Natychmiast do nas podszedł. Seth oddychał szybko, a ja czekałam na dwudziestolatka.
   - Annie! - przytulił mnie mocno. - Gdzie byłaś?
   - Zwiedzić miasto - mruknęłam z sarkazmem. - W magazynie przy Dagon Road przywieźli trzy tony żywności długoterminowej dla nas.
   - Ile razy ci przypomniałem, że...
   - Mam nie przebywać na dworze po zmroku - dokończyłam za niego. - Seth mnie uratował.
   Zerknęłam na chłopca obok mnie. Patrzył uważnie na mnie i Oskara.
   - Oskarze, to jest Seth. Seth, to mój opiekun, Oskar Santander - przedstawiłam ich sobie. Podali sobie ręce i wymienili uprzejmości. Mój towarzysz spytał, czy może odpocząć. Oskar kazał mi zaprowadzić gościa do punktu medycznego w rogu hangaru, a potem przyjść do niego, po czym oddalił się.
   - Nie będziesz miała przeze mnie nieprzyjemności? - spytał Seth.
   - O mnie się nie martw, dam sobie radę - uśmiechnęłam się.
   - Dziękuję za pomoc. Nie musiałaś... - Nie pozwoliłam mu skończyć.
   - Owszem, musiałam. Miałabym wyrzuty sumienia. Nie zostawiłabym cię tam, potwór mógł wrócić.
   - Dobrze, niech ci będzie. Dziekuje, Anniko - powiedział cicho.
   - Nie ma za co, Seth. W szpitalu zmienię ci bandaż.
   W końcu doszliśmy do rogu hali, klucząc pomiędzy materacami. Oboje milczeliśmy.
   Posadziłam Setha na stołki, a sama zaczęłam grzebać w szafkach przy ścianie. Wyciągnęłam bandaż. Delikatnie odwinęłam tkaninę na ręce Setha i przemyłam ranę, po czym ją zabandażowałam.
   - Dziękuję - powiedział Seth i uśmiechnął się. Odwzajemniłam gest i poprowadziłam go do najbliższego materaca.
   - Śpij - powiedziałam i zostawiłam go samego.
   Poszłam prosto do Oskara. Mężczyzna zerknął na mnie i westchnął.
   - Po co go tu przyprowadziłaś? - spytał.
   - Bo został ranny w walce z potworem, który polował na mnie - odparłam.
   - Jest łowcą?
   - Tak.
   - Opowiedz mi o tym zajściu.
   Zrelacjonowałam mu wszystko, opisałam dokładnie. Oskar podrapał się po głowie.
   - Dobrze, niech zostanie - zdecydował Santander i machnął ręką. Odeszłam.

~*~
Diane

   Pan okazał się największym nietoperzem. Oczywiście, mogłam się tego domyślić. Zatrzepotał błoniastymi skrzydłami tuż przede mną. Wystraszyłam się, ale nie cofnęłam się. Nietoperz w mgnieniu oka zmienił się w wampira.
   Ten bynajmniej nie śmierdział. Był wysoki, szczupły i blady, jak wszyscy jego pobratymcy. Lekko żółtawe, ostre kły były wyszczerzone w okropnym uśmiechu. Rubinowoczerwone oczy patrzyły na mnie z... Fascynacją? Zaciekawieniem? Czy tak zachowuje się wampir w stosunku do swojej ofiary, którą za chwilę zabije? No raczej nie. Pan miał szpony jak sztylety. Był ubrany w czarne szaty, zarezerwowane dla najwyższych rangą wampirów. 
   - Witaj, Diane - odezwał się ochrypłym szeptem. On może nie śmierdział, ale jego oddech już tak. Cuchnął krwią. - Nazywam się Panermin. Jestem królem wampirów. 
   - Wiedziałam.
   - Co wiedziałaś?
   - Że jesteś królem. Normalne wampiry wydzialają gorszy odór.
   Z cienia zaczęli wychodzić dostojnicy króla. Wampiry. Czy dane mi będzie jeszcze kiedykolwiek zobaczyć normalnego człowieka, czy będę skazana na wieczny smród Dzieci Nocy?
   - Uważaj sobie, Diane, jak chcesz, ale zachowaj trochę szacunku do króla, znaczy się mnie.
   - Wolę iść do likantropów! - oburzyłam się.
   - Burke... - zaczął król ostrzegawczym tonem.
   - Co? - zapytałam zuchwale. Nie będzie mi byle wampir rozkazywał!
   - Zaraz się z tobą rozprawię. Tamaleonie, proszę narysować pentagram.
   Jeden z wampirów, o spojrzeniu szaleńca, zaczął na kurzu na posadzce malować pięcioramienną gwiazdę.
   Czasem myślałam, że pijawki są niewiarygodnie popaprane. Na przyukład taka czarna msza. Po co to komu? Wygodniej jest od razu jeść, niż odprawiać godzinę modłów. Teraz jednak ich tradycja mnie uratowała. Miałam godzinę, żeby się wydostać z tego okropnego pomieszczenia.

~*~
Ethan

   Przeszukałem wszystko. Całe osiedle i pobliski park, odwiedziłem wszystkie koleżanki Danielle. Ani śladu.
   Usiadłem na krawędzi fontanny na skwerze Michaela Jacksona. Nasz bohater narodowy sprzed stu dwunastu lat, patrząc na podpis pod jego pomnikiem. Tatiana zmieniła się w psa i położyła mi łeb na kolanach. Machinalnie drapałem ją za uszami, myśląc o Danielle. Gdzie jest? I dlaczego w ogóle wyszła z domu? Wcześniej nie wziąłem pod uwagę innej opcji - dziewczynka mogła zostać porwana. A teraz leży związana w jakimś magazynie, straciwszy nadzieję na ocalenie... Dlaczego zawsze ja mam takiego pecha?
   - Przestań. Jeśli masz ją znaleźć, nie możesz tu siedzieć i biadolić - powiedziała Tatiana, głos rozsądku. Ma rację. Poderwała się na nogi. Ja również wstałem. Westchnąłem ciężko i poszedłem za Tatianą.
   Musieliśmy przejść przez park. Po lewej, od strony ulicy park był zadbany. Korony drzew nie dopuszczały dużo promieni słońca, ale nie było tu znowu aż tak ciemno. Tylko zielono. Natomiast po prawej park był tak zarośnięty, że lepiej tam nie wchodzić. Dzicz w środku wielkiego miasta. Podobno są tu jelenie i lisy, ale ja nie kwapiłem się, żeby to zobaczyć ja własne oczy. Było ciemno i cicho, w przeciwieństwie do lewej strony, gdzie trele ptaków umilały dzień. Trzeba było uważać na kolczaste rośliny i dołki wykopane przez zwierzęta.
   Szedłem za Tatianą, pogrążony w myślach. Tatiana zatrzymała się raptownie, przez co prawie na nią wpadłem. Dajmona zmieniła się w kota i nasłuchiwała.
   - Co się stało? - spytałem. Może usłyszała głos małej panny Dare.
   - Ciii - uciszyła mnie i dalej wytężała słuch. Po kilkunastu sekundach powiedziała: - Tam ktoś jest. Mówi, że nie mogą tego zrobić. Nie słyszę odpowiedzi dajmona.
   Tatiana wskazała na gęste chaszcze po prawej. Czy to człowiek bez dajmona? Jeśli tak, to lepiej wiać.
   Ludzie bez dajmonów są straszni. Bezduszni. Dajmon to dusza. Stanowi jedność z człowiekiem. Ludzie poddani procesowi oddzielania już nie mają duszy. Są puści, bez uczuć, bez niczego. Praktycznie rzecz biorąc, nie są już ludźmi. Są maszynami.
   - Jesteś pewna, że nie ma dajmona?
   - Nie wiem. Nie słyszę. Chodźmy to sprawdzić.
   Tatiana zmieniła się w tygrysa i śmiało powędrowała do prawej krawędzi ścieżki. Rozejrzałem się. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Bezszelestnie przemknąłem się do ściany krzaków i zacząłem szukać jakiejś dziury, przez którą mógłbym przedostać się na drugą stronę. Po chwili znalazłem otwór dostatecznie duży, żebym mógł się przez niego przecisnąć. Narobiłem przy tym trochę hałasu.
   Druga strona wyglądała naprawdę pięknie i nie była aż tak zaniedbana, jak mówili. Owszem, ścieżki były zarośnięte, ale nic poza tym. Drzewa rosły gęsto, prawie jedno na drugim. Kilka dębów zrosło się razem, tworząc naprawdę gruby pień. Na rych zrośniętych drzewach ktoś, nie wiadomo po co, wybudował domek. Pod moimi stopami rosła zielona, bujna trawa i leśne kwiaty. Gdzie nie spojrzeć, zobaczyło się dywany zawilców i leśnych dzwonków. Było tu pięknie i... Cicho. Tylko samotny dzięcioł stukał w korę, ale wkrótce umilkł.
   - Tat? Gdzie oni są? - spytałem szeptem dajmonę.
   Tygrysica nie zdążyła odpowiedzieć. Ktoś za moimi plecami prychnął. Odwróciłem się szybko.
   - Jezus, Maria! - krzyknąłem przerażony.

2 komentarze: