środa, 8 lipca 2015

4.


   Samuel DeVitt machnął ręką i rozległ się szczęk zamka. Wziął nóż, jakby była to największa świętość, i przyjrzał się ostrzu.
   Jedna krawędź była z demonicznej stali. Tą część wykonały demony. Była nieskazitelnie srebrna i idealnie ostrą. Mogła przeciąć każdy materiał, choćby był najbardziej wytrzymały. Druga krawędź była bardziej niezwykła, złotawa i pozornie tępa. Te złote ostrze było najniebezpieczniejsze. Wykonane ze stopu metali, których nazw nie potrafił wymówić. Jednak to rękojeść sztyletu najbardziej go urzekła. Srebrna, z misternie wyrzeźbionymi starożytnymi runami, wężami owijającymi się naokoło, ze strzałą przebijającą gwiazdę. Wszystko to wyrzeźbione tak dokładnie, że wydawać by się mogło, że powstało w sposób naturalny, a nie zostało wykute przez człowieka. I rzeczywiście, nie było wykute przez człowieka. Tego Samuel był pewien.
   Nóż był od początku, od powstania pierwszego świata. Od milionów lat wybierał sobie następnego właściciela, ale zawsze był to mężczyzna. Człowiek ten był naznaczony od urodzenia. Najczęściej był niepełnosprawny, jak na przykład poprzednik Samuela. Lub miał jakieś niespotykane umiejętności. Na przykład Samuel. Był panem Ziemi. To dlatego w jego domu nie było służących. Były golemy, istoty stworzone z błota na kształt człowieka. Mężczyzna nie czuł się najlepiej wśród ludzi, dlatego kiedy tylko dostał w swoje ręce nóż...
   Rozległo się pukanie do drzwi.
   — Nie ma mnie! — krzyknął DeVitt i włożył sztylet do szuflady. Zamknął ją na klucz, który schował do kieszeni spodni.
   ~ Panie? ~ usłyszał w głowie. Tylko jego golemy mogły to robić, nie narażając się na szaleństwo. Inni ludzie nie wytrzymaliby tego.
   ~ Tak?
   ~ Mamy gościa ~ oznajmił golem i wycofał się z jego myśli.

~*~

Ethan
   Przede mną stała dziewczynka. Nie była to Danielle. Miała na oko dziewięć lat. Ciemne włosy spadały falami na jej plecy, a fiołkowe oczy wpatrywały się we mnie z przerażeniem. Ku swemu zdumieniu za dziewczynką zauważyłem jakąś istotę - ni to gad, ni to ptak.
   — Kim jesteś? — spytała z nutką strachu w głosie. Miała ładny, dźwięczny głos.
   Tatiana zmieniła się w niedźwiedzicę, gotowa bronić mnie w razie niebiezpieczeństwa.
   — Nazywam się Ethan Dare. Przeszedłem tu przez tamtą dziurę w krzakach — powiedziałem.
   — Spytałam kim jesteś, a nie jak się tu dostałeś. Kim jesteś? — powtórzyła.
   — Jestem człowiekiem. Tak jak ty. A ty kim jesteś?
   — Lisa Quentin. Księżniczka.
   Księżniczka, prychnąłem w duchu. Nie zachowuje się jak córka króla.
   — Co to za... Zwierzę? — spytałem, wskazując głową na potworzysko za nią.
   — To mój smok. A to twój niedźwiedź? — spytała, zerkając na dajmonę. Tatiana poruszyła się niespokojnie.
   — Ona nie jest niedźwiedziem — powiedziałem.
   — Przecież widzę.
   — To moja dajmona.
   — Co? — zdziwiła się. Czy ona nigdy nie widziała dajmona?
   — A gdzie twój dajmon?
   — Jaki dajmon? Czym jest ten cały dajmon?
   Westchnąłem. Jeszcze nie spróbowała mnie zabić. Mówi normalnie. Może jej dajmon jest wewnątrz niej? Może tak, może nie, ale nie zmienia to faktu, że się jej boję. A zwłaszcza tego ,,smoka".
   — Wiesz może, gdzie jesteśmy? — spytałem.
   — Czym jest dajmon? — powtórzyła.
   — Dajmon to dusza człowieka. Nie można żyć bez dajmona.
   — Ja nie mam dajmona, a jednak żyję — zauważyła Lisa.
   — Twój dajmon chyba jest ukryty. Gdzie jesteśmy?
   Rozejrzałem się jeszcze raz. Domek na drzewie, las, zieleń, cisza. Nawet najmniejszego szelestu.
   — Nie mam pojęcia. Ja i Capia leciałyśmy i leciałyśmy, byle daleko od naszej wyspy. I doleciałyśmy tutaj.
   – To coś nazywa się Capia? – zdziwił się. Nie wyglądało to na żadne stworzenie, które moje oczy wcześniej widziały.
   Smok miał ciemnozielone łuski na całym ciele. Był wielki jak słoń. Miał podłużny pysk i ogromne ślepia z pionowymi czarnymi źrenicami. Cztery silne łapy były zakończone ostrymi pazurami. Błoniaste skrzydła wyrastały z grzbietu tam, gdzie u człowieka powinny być łopatki. Długi ogon kończyły dwie płetwopodobne części ciała.
   —„To coś" zaraz ci przywali — powiedziała Lisa. — Ta smoczyca nazywa się Capia.
   — Przepraszam — mruknąłem. Wołałem się nie narażać Capii. Była niebezbieczna.
   Tatiana zmieniła się w kruka i usiadła mi na ramieniu. Lisa wydawała się być zafascynowana moją dajmoną.
   — Myślisz, że to jest jeszcze twój świat? — spytałem, żeby przerwać ciszę.
   — Co masz na myśli? — spojrzała na mnie poważnie tymi fiołkowymi oczami.
   — Bo to na pewno nie jest mój świat — mruknąłem.
   — Ale o czym ty mówisz? Twój świat? Mój świat? Nie rozumiem — oznajmiła księżniczka.
   Westchnąłem. Całe szczęście, że przykładałem się do historii, ale nie miałem ochoty robić Lisie wykładów.
   — Uczeni w pewnym świecie dowiedli, że istnieje wiele wymiarów. Innym razem ci o tym opowiem. W moim wymiarze ludzie składa się z dwóch istot – dajmona i człowieka. Gdyby to był mój świat, twój dajmon miałby postać jakiegoś zwierzęcia. A tak przy okazji, to jest Tatiana — powiedziałem, wskazując na ptaka.
   — A więc to nie jest twój świat. Mój chyba też nie. Nigdy nie widziałam takich roślin — wskazała na paproć. Nie widziała tak pospolitej rośliny? W moim świecie, gdzie nie spojrzeć, widzi się te zielone liście.
   — W takim razie gdzie jesteśmy? — spytałem nieco spanikowany.
   — Nie wiem — odpowiedziała Lisa. — Może lepiej znajdźmy wyjście z tej puszczy.
   Potaknąłem. Spojrzałem za siebie, tam, gdzie powinna znajdować się dziura, przez którą tu wlazłem. Nie było jej. Jeśli nie znajdę innego przejścia, być może już nigdy nie wrócę do swojego świata.
   Zacząłem się bać.


~*~

Daniel
   Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Odniosłem wrażenie, że ledwo co przyłożyłem głowę do poduszki, już Azachiel mnie budził.

   Kiedy anioł przestał już się na mnie wydzierać, jakim to jestem śpiochem, zauważyłem, że był już ranek. Przespałem całą noc i wczorajszy wieczór, ale nadal byłem zmęczony.
   — To przez te przeżycia — stwierdził Azachiel, kiedy się przebierałem. Na szczęście lub nieszczęście, w końcu nastał weekend.
   — Azachiel? Co teraz? — spytałem znad miski płotków owsianych, które znalazłem w którejś szafce.
   — Musimy znaleźć przejście do innego wymiaru. Albo modlić się o przeniesienie w czasoprzestrzeni.
   — Za niedługo zjedzie się tu policja, straż pożarna, CIA i wszystkie inne służby — zauważyłem.
   — Dlatego musimy jak najprędzej się stąd zmywać. Jedz i idź spakować najpotrzebniejsze rzeczy.
   Szybko wypiłem mleko i, nie zawracając sobie głowy zmywaniem, pobiegłem do swojego pokoju.
   Z szafy wyciągnąłem lekki pojemny plecak. Wrzuciłem do niego latarkę, portfel, baterie, dwa puste zeszyty, kilka długopisów i butelkę wody.
   Następnie zszedłem znów do kuchni. Nigdy nie robiłem zakupów, nawet nie zaglądałem do kuchni. Dzisiaj pierwszy raz sam sobie zrobiłem śniadanie. Zacząłem obszukiwać szafki, szukając jakichś długoterminowych produktów. Zabrałem paczkę herbatników, chipsy, pół kilo cukru, kilka konserw i dwa słoiki dżemu. Nigdy nie byłem szczególnie wybredny w kwestii jedzenia, więc ich smak był mi obojętny.
   Azachiel cierpliwie czekał, aż wszystko spakuję. Wszedłem do przedpokoju i zerknąłem na anioła.
   — Czy powinienem wziąć coś jeszcze? — spytałem.
   — Może młotek?
   — Młotek? A po co?
   — Będziesz liczył na mnie, jeśli coś cię zaatakuje? — Azachiel spojrzał na mnie spod uniesionej brwi.
   — Dokładnie taki miałem plan — wyznałem. Nie miałem zielonego pojęcia o walce. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że naprawdę jestem sam. Nie ma ludzi, którzy za mnie uratują rodziców. Trzeba działać.
   — Danielu, mówiłem ci, że nie mam ciała. Nie mogę walczyć z cielesnymi istotami. Tym razem musisz liczyć na siebie.
   Westchnąłem i powlokłem się do warsztatu obok kuchni. Rozejrzałem się za bronią – nie za dużą, nie za małą, ale niczego takiego nie było w tym pomieszczeniu.
   — Może nóż? — zaproponował anioł.
   — Azachiel, jesteś genialny! — wykrzyknąłem i pobiegłem do kuchni. Otworzyłem pierwszą lepszą szufladę.
   — Weź kilka — poradził mój stróż.
   Tak zrobiłem. Do plecaka wsunąłem cztery ostrza – jeden do chleba, jeden niewielki nożyk i dwa zwykłe, po czym wróciłem do przedpokoju.
   Ubrałem czarne, znoszone tenisówki i założyłem bluzę. Do ręki wziąłem kurtkę. W dzień jest ciepło, ale w nocy już nie za bardzo. Wyszedł z domu. Ulica była pusta i cicha. Nie trudząc się zamknięciem drzwi, ruszyłem ścieżka w stronę furtki.
   — Azachiel, jesteś tu? Nie widzę cię.
   — Cii, nie jesteśmy sami. Mów do mnie szeptem, jeśli jesteśmy wśród zwykłych ludzi.
   Zarys sylwek anioła pojawił się po mojej prawej stronie. Skinąłem głową w odpowiedzi i przesuwam przez furtkę. Zamknąłem za sobą bramę. Czułem, że prędko tu nie wrócę.

2 komentarze:

  1. Hej. Przeczytałam wszystkie rozdziały Twojego bloga i powiem Ci, że BOMBA <3
    Oryginalność i kreatywność to jedne z tych cech, które cenię najbardziej, a u Ciebie mam tego pod dostatkiem.
    Nie żałuję, że tu wpadłam. Zostaję bez dwóch zdań i czekam na następny rozdział :D

    Życzę weny,
    Swarfiga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci bardzo za komentarz! Nawet nie wiesz, jak ja się szczerzę do tego telefonu XD
      Przyznaję się, opowiadanie jest mocno inspirowane książkami, które kiedyś czytałam, bądź obejrzanymi przeze mnie filmami i serialami. Na przykład cały pomysł wziął się po przeczytaniu ,,Mrocznych Materii " Philipa Pullmana (które bardzo polecam!!) i stąd świat Ethana. Jednak w mojej historii akcja dzieje się 130 lat po wydarzeniach opisanych w trylogii. Postaci są oczywiście moje własne ;)
      Mam nadzieję, że jeszcze tu zerkniesz :)
      Pozdrawiam i ślę buziaki :*
      Emelia

      Usuń