Samuel DeVitt zamknął oczy i w myślach liczył do dziesięciu. Wizyta Harry'ego Clinforda wytrąciła go z równowagi, ale nie dał po sobie nic poznać. Opadł na fotel.
Żona... Sophie... Jej delikatny uśmiech, błyszczące oczy, czuły dotyk... Okazała się zupełnie inna, niż sądził. Chciała zabrać mu nóż i jako pierwsza kobieta rządzić światami. W furii miał ochotę ją zabić, ale nie potrafił. Nie potrafił zabić swojej ukochanej pomimo tego, że chciała skazać na zagładę wszystkie istoty wszystkich wymiarów. Kiedy odeszła, przysiągł sobie, że nie pozwoli, żeby Carmen, Tamara i Phoebe DeVitt stały się takie jak ich matka. To wtedy przybrał na twarz maskę bezwzględnego człowieka-boga bez uczuć. Ale to była tylko maska...
— Tato.
Phoebe pojawiła się w salonie. Samuel otworzył oczy i spojrzał na córkę, ledwie kryjąc swoje uczucia.
— Co, Phoebe? — spytał. Dziewczynka uklękła przy fotelu, w którym siedział i przyjrzała się dokładnie jego twarzy.
— Dobrze się czujesz?
Phoebe była ulubienicą mężczyzny. Taka delikatna, dziewczęca, łagodna... Zupełnie jak Sophie, kiedy ją poznał. Kiedy spojrzał na Phoebe, na jej błękitne tęczówki, obiecał sobie, że dołoży wszelkich starań, żeby jego córki nie stały się kobietami pokroju Sophie.
— Bardzo dobrze, Phoebe.
Phoebe pokiwała głową, ale widać było, że ma wątpliwości co do samopoczucia ojca.
— Z kim rozmawiałeś?
— Z mężczyzną, który chciał mi was zabrać — powiedział. Oczy dziewczynki napełniły się strachem.
— Ale nas nie oddasz nikomu, prawda? Nikomu!
— Prawda. Zawsze będziecie przy mnie.
Samuel przytulił ją mocno do piersi. Nie pozwoli nikomu zbliżyć się do Carmen, Tamary i Phoebe. Po jego trupie.
~ Carmen! Carmen! ~ usłyszała we śnie najstarsza panna DeVitt. Rozejrzała się za źródłem tego głosu, ale wokół niej panowała ciemność. Nawoływania rozlegały się jakby ze wszystkich stron jednocześnie, co jeszcze bardziej utrudniało jej poszukiwania.
~ Carmen, Carmen! ~ rozległo się znowu. ~ Tutaj jestem!
Ktoś się bawi ze mną w ciuciubabkę, pomyślała dziewczyna i rozejrzała się jeszcze raz. Ciemność dookoła, tak gęsta, że nie widziała własnego ciała. A może nie miała ciała?
Nie zdążyła się nad tym zastanowić, ponieważ nagle tuż przed nią rozbłysło zimne, błękitnobiałe światło. Carmen odwróciła się tyłem do niezwykłej jasności, żeby nie oślepnąć.
~ Carmen! Córeczko!
Carmen zamarła w miejscu. Była pewna, że kiedyś słyszała ten głos. I powiedział do niej „córeczko”... Mama!
— Mamo? To ty? — spytała nieśmiało, nie patrząc w stronę światła.
~ Tak, Carmen, to ja. Spójrz na mnie, kochanie ~ powiedziała łagodnie kobieta. Carmen odwróciła się do światła, które teraz było jasne, ale nie oślepiające. Jego źródłem zdawała się być postać wysokiej kobiety, jeśli istotę przed Carmen można było nazwać kobietą.
Miała skórę zabarwioną na lekko niebieski kolor, co dodawało jej tajemniczości. Źrenice jej zielonych oczu były niewielkie, uśmiechnięte usta ukazywały dwa rzędy idealnie równych olśniewająco białych zębów. Karmelowozłote włosy, zupełnie w tym samym odcieniu co włosy Carmen, układały się w fale na plecach. Miała na sobie jedynie białą suknię do ziemi, skrywającą jej bladobłękitne ciało. Wyglądała jak starsze wydanie Carmen.
— Nie pamiętam cię. Jak się nazywasz? — spytała Carmen. Uważała, że stojąca przed nią istota była doskonała. Niemal natychmiast pożałowała swoich słów, bo oblicze matki zmieniło się z pełnego spokoju na gniewne.
— Przepraszam, jeśli powiedziałam coś nie tak — powiedziała ze skruchą DeVitt.
~ Samuel... Ty... Ty... Jak mogłeś nie powiedzieć swoim córkom, kto jest ich matką?! ~ wrzasnęła kobieta. Po chwili uspokoiła się na tyle, żeby móc rozmawiać z córką. ~ Nazywam się Sophie Ruth Craig i byłam żoną twojego ojca. Jestem też matką twoją, Tamary i Phoebe. Mam dla ciebie zadanie do wykonania. Jeśli ci się powiedzie, zamieszkasz ze mną i razem będziemy rządzić światami. Co ty na to?
Chociaż Carmen nie wiedziała, co to znaczy „rządzić światami”, spodobała jej się perspektywa władzy aż do śmierci, a może i jeszcze dłużej, więc bez wahania skinęła głową.
~ A więc słuchaj uważnie, bo nie jest to łatwe zadanie. Otóż musisz ukraść swojemu ojcu sztylet. I zabić Samuela. Albo przynajmniej przywlec go do mnie. A zrobisz to tak...
O matuchno. Zła matka, skoro chce namówić swą córkę do kradzieży i zabójstwa. Czekam z niecierpliwością na następny rozdział.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Zapraszam również na mojego bloga http://kronika-dark-hills.blogspot.com/
Dziękuję pięknie za zaproszenie i przepraszam za tak haniebne opóźnienie. :(
OdpowiedzUsuńRozdział bardzo dobry. Co prawda jest to inne opowiadanie, niż te, które zazwyczaj czytam, ale musisz wiedzieć, że jest doskonałe. ♥ Bynajmniej dla mojego amatorskiego oka. ;)
Samuel jest fantastycznym ojcem. Oddanym, kochającym i czuły. Dobrze, że dzieci mają takiego tatę. :)
A co do matki... Jestem pełna obaw i myślę, że jej pojawienie się nie wróży nic dobrego..
Pozdrawiam! :)