piątek, 7 sierpnia 2015

6.

Daniel

   Po pięciu minutach od wyjścia z domu skręciłem w bardziej ruchliwą ulicę. Ludzie przemieszczali się we wszystkie możliwe strony, kierowcy trąbili. Zatrzymałem się pod ścianą jakiegoś domu i przyjrzałem się dokładnie przechodniom.
   Obok każdego człowieka, nad nim albo za nim unosił się anioł – niebieskawa istota niewidoczna dla zwykłych oczu. Ciągle się zastanawiałem, dlaczego ja widzę anioły, a zwykli ludzie nie. Popatrzyłem na samochody. Kierowca wydawał się być nieświadomy, że obok niego siedzi jego stróż i patrzy, jak ten rozmawia przez telefon. Teoretycznie nie powinien tego robić podczas prowadzenia samochodu. Ciekawe, czemu jego anioł mu na to pozwala. Nic z tego nie rozumiałem.
   — Chodźmy. Zanim znajdziemy jakiekolwiek przejście, trochę się nachodzimy. Zrzucisz parę kilo.
   — Sugerujesz, że jestem gruby? — szepnąłem oburzony.
   — Oczywiście, że nie. Mówię tylko, że przejdziemy kilka, a może kilkanaście kilometrów.
   Przewróciłem oczami i ruszyłem chodnikiem. Mijałem anioły i ich podopiecznych, którzy nawet na mnie nie zerkali. Byli zbyt zajęci swoimi sprawami. Anioły także nie zwracali na mnie uwagi. Kiedy nie mówiłem do mojego stróża wydawali się nie zauważać mojego istnienia. Dopiero kiedy szepnąłem coś do Azachiela, byli zdumieni, że widzę swojego anioła. Ja na ich miejscu też bym się zdziwił.
   Jakieś trzy godziny później byliśmy w centrum. Tutaj samochody stały w ciągłym korku, a piesi poruszali się z szybkością żółwi.
   — Azachiel, w takim tempie to dzisiaj nie dojdziemy nawet do mostu Golden Gate — zauważyłem.
   — Poddajesz się?
   — Nie, ale… Może odpocznijmy, co?
   — Ale…
   — Proszę. Tylko pół godzinki — zrobiłem maślane oczka. Z punktu widzenia szarych obywateli San Francisco musiało to wyglądać co najmniej dziwnie.
   — Przejście jest już niedaleko — oznajmił Azachiel.
   — Dobra, dobra, już idę — mruknąłem i powlokłem się za aniołem. I tak nie mógłbym iść szybciej między tyloma ludźmi. Była sobota, to zrozumiałe, że był tutaj taki tłok. Ale dlaczego akurat wtedy, kiedy się spieszę?


~*~


   Samuel DeVitt podniósł się z krzesła. Gość? Ludzie nie mieli prawa wstępu do tego świata. Była to jego prywatna Ziemia, jego własny wszechświat, stworzony specjalnie przez niego dla niego. Nikt go tutaj nie odwiedzał, o ile Samuel tego nie chciał. Sam musiałby stworzyć przejście. Więc jakim cudem…?
   Wziął głęboki oddech. Nie wolno nam panikować ani okazywać zaskoczenia. Strzepał niewidzialny pyłek z ulubionej marynarki i wyszedł na korytarz, uprzednio każąc golemom wpuścić niespodziewanego gościa.
   Wszedł do salonu. Na kanapie siedział młody mężczyzna i przyglądał się golemom. Nie zauważył wchodzącego gospodarza.
   Gość miał jasną skórę, czarne włosy i rubinowoczerwone oczy, które przyciągały uwagę. Przystojną twarz, oszpecała blizna na lewym policzku, od brwi do żuchwy. Wyglądał na jakieś dziewiętnaście lat, był średniego wzrostu, ale dobrze zbudowany. Ubrany w ciemne spodnie i koszulę wyglądał dobrze, ale nie dość dobrze, żeby porównywać się do Johnny'ego Deppa z któregoś ze światów. Na szyi miał srebrny medalion w kształcie owalu.
   ~ Panie, to może być pułapka ~ odezwał się jeden z golemów, które krążyły po salonie.
   ~ Wiem ~ odpowiedział DeVitt. ~ Idźcie do mojego gabinetu i pilnujcie go. A dwoje z was niech tu zostanie.
   Golemy zrobiły, jak kazał. Dobrze, pomyślał Samuel. Zobaczmy, co nasz gość ma nam do powiedzenia.
Usiadł w fotelu naprzeciwko gościa, który był wpatrzony w istoty, które stworzył Samuel.
   — Dzień dobry — przywitał się mężczyzna, sprawiając, że chłopiec podskoczył na kanapie.
   — Dzień dobry — odparł, przywołując się do porządku. — Nazywam się Tobias von Hetzer. Jestem…
   — Nie kłam mi tu w żywe oczy — syknął Samuel. — Nazywasz się Harry Clinford. Znak zodiaku – Rak. Grupa krwi A, Rh dodatnie. Ulubiony smak lodów — czekoladowy. Nazwisko rodowe matki – Benson. Mieszkasz w pałacu lodowym na górze Hexlog, służysz Sophii Craig od najmłodszych lat. Czego chcesz?
   — Dobrze, panie DeVitt, zgadł pan prawidłowo. Przyszedłem po coś, co należy do mojej pani.
   — To znaczy? — zapytał podejrzliwie. Sophia Craig  przyszłaby osobiście, gdyby chodziło o coś ważnego. A czuł, że ta sprawa jest ważna.
   — Przyszedłem po jej córki.
   Pan Ziemi nie dał po sobie poznać, jak bardzo to jedno zdanie wytrąciło go z równowagi. Jak Sophia dowiedziała się o tym świecie? Jakim cudem pojawiło się przejście? I dlaczego nie przyszła osobiście?
   Samuel zastanawiał się, jak jego była żona znalazła swoje córki? Przez dziesięć lat nie miała z nimi kontaktu, a teraz nagle zachciało jej się spotkać z Carmen, Tarą i Phoebe? Sprawa była podejrzana.
   Był wściekły. Oczy DeVitta zwęziły się w szparki.
   — Masz problem, młody, bo ja ci w tym nie pomogę — stwierdził dobitnie. Jego spojrzenie sprawiło, że Harry Clinford na chwilę zamarł w miejscu.
   — Ona… Ona mnie ukarze — wyjąkał.
   — To jest już twój problem — powiedział beznamiętnie. Młodzian zaklął siarczyście i skierował się do drzwi.
   — Jeszcze tu wrócę! I zabiorę jej córki, zaciągnę je tam za kudły! — krzyknął.
   — To była groźba? — spytał Pan Ziemi, nie ujawniając jakichkolwiek emocji.
   — Nie, to była obietnica — warknął Clinford i zatrzasnął drzwi.

1 komentarz:

  1. Na "Recenzowisku" ukazała się recenzja twojego bloga :)
    Przepraszam za takie opóźnienie, ale pojawiły się pewne problemy z Bloggerem.

    OdpowiedzUsuń